niedziela, 31 stycznia 2010
hip hip hurrra!!!
niedziela, 24 stycznia 2010
Dłubiąc w nosie w Laosie
Rozpoczął się nowy etap naszej podróży. Laos, Kambodża, Wietnam różnią się historycznym doświadczeniem od Tajlandii czy Malezji. Fortuna nigdy im nie sprzyjała, a los boleśnie obdarzał kolejnymi wojnami. Jeśli ktoś ma ochotę dowiedzieć się czegoś więcej na ten temat, gorąco polecam reportaże włoskiego dziennikarza Terzani Tiziano , wydane w Polsce w książce pt.”W Azji”.
Laos zauroczył nas już na przejściu granicznym. Niech żyje nieśpieszna biurokracja! Od razu poczuliśmy się jak w domu. Kolejne dni tylko to potwierdziły. My, demoludy, zawsze znajdziemy wspólny język. Czuje się bratnią mentalność, ta nieporadność dosłownie wyłazi spod płytek chodnikowych (co trzecia uszkodzona,znacie to skądś?) Znajoma wydaję się skłonność do kombinowania i naciągania, no i ten nieodparty urok myślenia-jakoś to będzie... Laos ma słowiańską dusze.
Naszą przygodę z tym krajem zaczęliśmy od północy, górskiego, trudno dostępnego regionu. Granice przekroczyliśmy w Huay Xai i razem z masą młodych backpackersów wsiedliśmy na łódkę płynącą dwa dni do Luang Prabang. Na pokładzie biesiadna atmosfera, dużo piwa, gitara, pieśń na ustach i zapierające dech w piersiach widoki ( taaa, Mekong może tylko zachwycać). Łódź zatrzymuje się w małej wiosce na nocleg, tu postanowiliśmy odłączyć się od wesołej gromady i ruszyć dalej drogą lądową,odbijając nieco na północ. Biorąc pod uwagę,że w Laosie prawie nie ma dróg, szczególnie w północnym, podróż ubitymi drogami (tylko gdzieniegdzie asfalt) wijącymi się po stokach gór była arcyciekawa:) Podobnie jest tu z czasem, nad Mekongiem płynie zupełnie inaczej. Dlatego razem z miejscowymi wrzucamy na luz i rozkoszujemy się leniwie płynącą codziennością, wtapiając się dyskretnie w otoczenie. Z góry wybaczcie, jeśli trochę opuścimy się w uzupełnianiu bloga...
środa, 20 stycznia 2010
co dalej?
wtorek, 19 stycznia 2010
Easy Rider
Wybaczcie dłuższe milczenie,ale właśnie zjechaliśmy z gór,bogatsi o wiele doświadczeń,z którymi chcemy się z Wami podzielić.
Po pierwsze:odkrywanie północy kraju należy rozpocząć od Chiang Mai, uroczego miasta położonego u stoku góry, słynącego z olbrzymiej liczby świątyń(ponad 300), mekki new age`owców,maniaków zdrowej żywności,jednym słowem idealne miejsce na wypoczynek dla guru sekty. W podobnym klimacie jest miasteczko Pai,pełno tu białych twarzy, które porzuciły dawne zachodnie życie,by produkować organiczny dżem na przykład:)
Po drugie:koniecznie trzeba przejechać się lokalnym autobusem. Uwaga-tylko dla ludzi o stalowych nerwach!Trasa wije się serpentynami na wysokości ponad tysiąc metrów nad poziomem morza,można zzielenieć z wrażenia. My mieliśmy jeszcze to szczęście,że autobus wypełnił się nagle dymem płonących przewodów, skutecznie wypłaszając lokalne babeczki obwieszone swoją latoroślą. Do końca trasy pozostały już w blokach startowych. Ich ucieczka nie przeraziła nas tak bardzo, jak pełna napięcia twarz kierowcy. Bilet kosztował nas 50 B, wrażenia-bezcenne.
Po trzecie:jeśli już się wybierać w góry,to tylko na dwóch kółkach. My wypożyczyliśmy sobie motorek, spakowaliśmy się w małe plecaczki, i ruszyliśmy w pięciodniową wycieczkę po okolicznych wioskach. Tylko taka opcja daje pełną swobodę i wolność wyboru,gdzie chcesz się udać. Ponieważ stan wypożyczanego tu sprzętu pozostawia wiele do życzenia, nie obyło się bez przygód. Któż by bowiem przypuszczał,że pozostawiony w stacyjce kluczyk wypadnie podczas jazdy. Dopiero po fakcie oświeciło nas, do czego służył zielony sznureczek przywiązany do kluczyka. Gdyby nie miejscowe szemrane chłopaki, które pokazały nam,jak uruchomić (ukraść) motorek na styk kabelków, utknęlibyśmy na noc w czarnej,głębokiej d... dżungli.
Po czwarte: lokalsi to też ludzie(niektórzy niestety o tym zapominają).Po drodze napotkaliśmy wiele wiosek lokalnych górali, którzy różnią się etnicznie od reszty mieszkańców Tajlandii. Bliskość granicy z Birmą i Chinami zaowocowała wioskami uciekinierów przed reżimem. Ta mieszanka kulturowa sprawiła, że na niewielkiej stosunkowo powierzchni mieszka wiele plemion, różniących się między sobą zwyczajami i sposobem życia. Trzeba znać kilka podstawowych zasad,jak należy się zachować-czyli jak na przykład widzimy znak tabu przed wioską, to do niej nie wchodzimy,a jeśli nie mamy innego wybory,przejeżdżamy przez nią jak najszybciej,by nikogo nie urazić. Oczywiście pełno tu przebranych w ludowe stroje miłośników folkloru, oferujących swoje towarzystwo na zdjęciu za opłatą, nikt jednak nie przebije białego misia z Zakopanego,więc grzecznie za taką usługę dziękowaliśmy. Wolimy puszczać z dzieciakami latawce, czy odkrzykiwać biegnącej za motorkiem gromadzie pozdrawiającej nas chóralnym „good morning teacher!!!”(nauczyciele w Tajlandii,weźcie się do roboty!) .Wioski kobiet z długimi szyjami nie odwiedziliśmy-ludzkiemu safari mówimy zdecydowanie nie.
Po piąte:trzeba to miejsce koniecznie zobaczyć i już!Chociaż tyłki bolą nas nieludzko od niewygodnego siedzenia na motorku, łezka w oku się kręci,gdy przeglądamy zdjęcia,by wybrać któreś na bloga.
wtorek, 12 stycznia 2010
Imperium Buddy
Ayutthaya i Sukhothai to dwa miasta,które w historii Tajlandii odegrały znaczące role.Obydwa były niegdyś stolicami podległego Khmerom imperium, które rozciągało się na terytorium dzisiejszego państwa Tajów. Przez wieki rywalizowały ze sobą, dziś niewiele się różnią.Może tylko tym, że pierwsze jest ciągle żywym miastem, gdzie ludzie i współczesne życie funkcjonują obok historycznych ruin, drugie tylko martwym skansenem.
niedziela, 10 stycznia 2010
jedzeni żywcem
strasznie bolało
sobota, 9 stycznia 2010
Biały kruk
splendor szczerozłotego Buddy
sympatyczni mieszkańcy
a z drugiej, nachalny i wszędobylski kult króla
ogólny zgiełk
i smród
Wszystkie te sprzeczności sprawiają, że Bangkok jawi nam się jako