poniedziałek, 30 listopada 2009

to był odlot



w tle miała lecieć jakaś odlotowa muzyczka, nie leci, nie jestem specjalnie lotny w tym temacie, ale bez muzyczki też obleci.
Łe hłe hłe ;)
Żeby nie było wątpliwości,lecę Ja,Andrzej:)

veni vidi vici






Jak pisaliśmy,postanowiliśmy wybrać się w głąb dżungli i spędzić tam noc.Mieliśmy się tam wybrać około południa,plany pokrzyżowała nam jednak pogoda-malezyjska deszcz,który przypomina polskie urwanie chmury.Dlatego wyruszyliśmy popołudniu,co dało nam motywacje do szybkiego marszu,by nie zastała nas noc w szczerej dżungli.Deszcz obudził krwiożercze pijawki,które wyłaziły z błocka niczym zombiaki.W celach ochrony przed nimi owijaliśmy nogi foliówkami. Noc spędziliśmy w chatce na palach,zwanej bombonem,z której można obserwować zwierzęta.Tam też urządziliśmy pijawką krwawą rzeź. Nie ukrywamy,że mieliśmy niezłego pietra.W okolicy występują tygrysy i niemniej groźne dzikie słonie,których kupy znaleźliśmy po drodze.Na żywo udało nam się spotkać tapiry,jelonka i myszoskoczka:)W drodze powrotnej złapaliśmy wodnego stopa-przesympatycznych rybaków,ruszających na poranne łowy.

sobota, 28 listopada 2009

taman negra











Kochani po licznych znojach udaje nam sie skrobnąć tego skromnego posta. jeśli las deszczowy jawi wam się jako rajski ogród to sprawa ma się troche inaczej. Miejsce to jest mało przyjazne dla przeciętnego białasa.Wypijasz dwa litry wody w godzinę,jesteś darmowym dystrybutorem krwi dla pijawek a pot zalewa Ci oczy.Jednocześnie to jedno z najbardziej fascynujących miejsc,w jakich dane nam było być.Niezrażeni dziką przyrodą jutrzejszą noc spędzamy w środku dżungli.Trzymajcie kciuki

środa, 25 listopada 2009

zew natury


czujemy go. Jutro ruszamy do najstarszego lasu deszczowego w tej części układu słonecznego (120mln lat!!!). nie wiemy co nas czeka ale słyszeliśmy że tamtejsze dinozaury są wyjątkowo żarłoczne. możliwe tam są pustynie internetowe ale znaki dymne to sprawdzony patent. bądźcie czujni, każdy kłąb na horyzoncie może być zaszyfrowaną wiadomością.

malezyjskie las vegas








Jeśli myślicie,że kraina dzikiej rozpusty,bajecznych przyjemności,kasyn,ociekających złotymi zdobieniami hoteli,kiczowatych atrakcji, mieści się tylko na pustyni Nevada,to się mylicie. Tu też możecie zabawić się w wesołym miasteczku,przepuścić fortunę w kasynie,popływać gondolą i zrobić sobie zdjęcie pod wieżą Alfa.A wszystko to,w przeciwieństwie do Vegas,mieści się na porośniętych dżunglą wzgórzach, 50 kilometrów do Kuala Lumpur. Może fortuny nie przepuściliśmy,ale udało nam się rozbudzic wewnętrznego dzieciaka,i zaliczyliśmy parę wyciskających treść żołądkową atrakcji. Andrzejowi nawet udało się nieźle odlecieć...

poniedziałek, 23 listopada 2009

picie kriwiomoczu jest tu bardzo popularne ;)

stolicy ciąg dalszy






Drugi dzień przeżyliśmy jak zombie.Ponieważ mamy strasznego jetlaga,kładziemy sie spać o 4 nad ranem,a budzimy przed 6.Mimo tego stanu wczoraj udało nam się w delirycznym marazmie zobaczyć Batu Caves, hinduistyczną świątynie położoną w jaskini,do której prowadzą 272 stopnie.Na miejsce dostarliśmy surrealistycznym transportem(nie trudno się domyślić,że stan naszej świadomości spotęgował i uwypuklił wszelkie doznania).Autobus,którym tam dojechaliśmy,prowadził nawiedzony kierowca,który wszelkie przepisy miał głęboko w nosie.Ale to jeszcze nic.W otwartych przez cały czas drzwiach stał podejrzany cieć bez zęba na przedzie,który naganiał ludzi z przystanku i sprzedawał bilety.Ciężko przystanek nazwać przystankiem,autobus zatrzymywał się na środku ulicy,cieć wykrzykiwał coś donośnie,a ludzie w biegu wskakiwali do autobusu.Bilet na ten transport kosztował nas 2,50 ichniejszej waluty,wrażenia-bezcenne.

niedziela, 22 listopada 2009

więcej fotek






Kuala Lumpur



To niesamowite!Zasypiamy w Londynie,budzimy się na drugim końcu świata.Prawie jak teleportacja.Po wyjściu z samolotu uderza nas fala gorąca o stu procentowej wilgotności.Miła odmiana po 12 godzinach w niedogrzanym aeroplanie.Odprawę przechodzimy gładko,bez kaszlu.Bezproblemowo docieramy do Chinatown i znajdujemy przyjemniutki hostelik.Kraj obfitości:duże porcje jedzenia,najwyższe na świecie wieżowce,wielkie karaluchy i tłuściutkie szczury.

sobota, 21 listopada 2009

Londonwanie



Uradowani z kompetencji pilota (dyskusyjne) odnaleźliśmy się o świcie na Luton. Stłoczeni z kwiatem emigracji i ich pąkami ,wbijamy sie, bez kaszlu. Londyn robimy po łebkach zaliczając parę kluczowych atrakcji. Dopisuje nam szczęście pod big benem jesteśmy o 12, z takim fartem może dane mi będzie zobaczyć trykające się koziołki. potem ruszamy na Tate gallery gdzie robimy performance na skórzanych kanapach pod wiele mówiącym tytułem " Dżemka", zmanierowana londyńska publiczność reaguje obojętnie jakby to już gdzieś kiedyś widziała.

lot

Nie wiemy czemu,ale leci z nami pijany pilot.Jego bezczelna szarmanckość i ewidentny bełkot ucieszył nas,że nie tylko my mieliśmy nieprzespaną noc.

odlot



A więc moi drodzy,odlot mieliśmy z Poznania.Ale jaki!O godzinie 3.52 do drzwi naszych dobija się uzbrojony w kamerę komitet pożegnalny w składzie: Młochowscy,Uka i kolo Lolo.Nakręcili wszystko,nawet nasze podróżne kanapki-z jajkiem i kiszonym ogórkiem(pycha).Potem władowali nas do auta,szybkie pożegnanie z kolo Lolo,bo mu się paliło do roboty.Najbardziej wzruszyła nas spontaniczna choreografia z chustkami do nosa.Pięknie było,cóż.Andrzej nie widzi,że to piszę, ale łzę uronił.

czwartek, 19 listopada 2009

zanim ruszymy

uruchamiamy bloga. to nasz pierwszy blog więc dziewiczy wpis jest troszke bez sensu. to post testowy